A czasami oberwanie chmury...
Kwiecień... NARESZCIE! Już się nie mogłam doczekać.
Sama nie wiem czy styczeń, luty i marzec minęły mi szybko, w natłoku obowiązków podwójnej mamy, czy ciągły mi się w nieskończoność. Ale faktem jest, że nie przepadam za tymi miesiącami. Szczególnie nie lubię marca. Jak ja to mówię, ni pies, ni wydra. Dni dłuższe, ale wciąż szaro, buro i ponuro. Po witaminie D w organizmie nie zostało ani śladu. Nastrój leci na łeb, na szyję. Sezonowa depresja czy "tylko" chwilowy spadek nastroju? Nie wiem, ale ten stan pojawia się u mnie regularnie, zawsze o tej porze roku.
W tym roku nie było lepiej. Nawet pojawienie się naszej małej kruszynki, nie uchroniło mnie przed spadkiem nastroju. A właściwie - niestety, śmiem twierdzić - że się do tego po części przyczyniło.
Dodatkowe obowiązki, natłok zajęć, niedospanie, monotonia, brak kontaktu ze światem zewnętrznym i brak czasu dla siebie, na pewno nie pomagały w osiągnięciu szczęścia. Ale najbardziej, w ostatnim czasie, dały się nam we znaki choroby.
Czy ktoś nieopatrzenie otworzył puszkę pandory? Nie wiem. Tak czy inaczej, worek został rozwiązany, a z niego wysypały się choróbska. I nie dawały nam żyć przez długie tygodnie. Czasem atakowały z znienacka, bez ostrzeżenia, wybierając sobie po cichu kogoś z nas na swoją ofiarę. Innym razem uderzały we wszystkich na raz, niwecząc nasze plany, unieruchamiając nas w łóżku i destabilizując nasze życie rodzinne. Najcięższa bitwa rozegrała się w połowie marca, zaprowadzając nas ostatecznie z naszą mała kruszynką do szpitala. Powrót do domu, po długich dziewięciu dniach i nocach, był - jak się okazało - tylko pozorną wygraną. Przed nami była kolejna batalia, którą musieliśmy stoczyć w naszym domu, i która aż do Wielkiego Piątku trzymała nas w niepewności, a ja trzymałam w pawlaczu spakowaną walizkę gotowa na powrót do szpitala. Ostatecznie święta spędziliśmy w domu, ale żartowałam sobie, że na świątecznym stole więcej było lekarstw niż wielkanocnych potraw.
Ale przecież nawet po największej ulewie wychodzi kiedyś słońce:)
Ba, nie tylko wychodzi, ale i świeci już mocniej, i w sercu robi się cieplej. Wiosna powolutku zaczęła zaglądać nam w okna. A wraz z pojawieniem się wiosny i wyższych temperatur, choroby zaczęły nam odpuszczać i jakoś lżej zrobiło się na sercu. Pojawiła się NADZIEJA
Oby już było tylko lepiej
A przy okazji, dziękuję Wam za wasze życzenia i komentarze, które ukazały się w okresie świątecznym pod moim ostatnim postem. Cieszę się, że mimo iż nie działo się tu wiele, wpadłyście do mnie w odwiedziny.
Na koniec zamieszczam kilka zdjęć z świątecznymi akcentami, które udało mi się wyczarować dosłownie w ostatniej chwili (no, może z wyjątkiem rzeżuchy, którą posiałam tydzień wcześniej)
Trzymajcie się ciepło